
Charakterystyczna była to służba. Pół kompani była w zaprzysiężeniu pod bronią, pół odpoczywało, aby następną przejąć zmianę, ale nawet ta odpoczywająca była pod pełną gotowością z natychmiastowym dostępem do boni i amunicji. Oczywiście występowała wśród nas jakaś forma „fali – starzy, młodzi”, ale bardzo umiarkowana bowiem ciężko sobie wyobrazić, że „dojeżdżasz” gościa z którym jutro wyruszasz w patrol, i chcesz na niego liczyć wobec tego czego nie wiesz co może się jutro wydarzyć. Mawiał mój sierżant w MONie: "Zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia." Mawiał też: "Jak cię kto tu nie wykończy Adamowski, to sam cię zaduszę własnymi rękami". Po prawdzie nie za bardzo pałał do mnie sympatią nie wiem z jakiego powodu, robiąc mi wszelakiego rodzaju „psikusy”. A to mi przepustkę wstrzymał, pracę poza kolejnością zapodał, przedstawił do ukarania za jakąś bzdurę. Ogólnie coś do mnie miał, ale nie chciał się ujawnić co! Wielokrotnie próbowałem się z sierżantem dogadać. Mówiłem: „Panie sierżancie, jedziemy na tym samym wózku w zaprzysiężeniu i pod bronią dzień, po dzień. Po co mi sierżant kłopoty robi, kiedy ja mogę również zrobić kłopoty sierżantowi!”. Zwykle uśmiechał się pod nosem odburkując tak cicho abym słyszał: „Co ty mi możesz zrobić Adamowski? Sp....j!”. O pojednaniu nie było mowy. Lecz czas mijał, i z nagła powstała sytuacja wzmożonych przepustek dla wojska z racji Świąt Wielkiej Nocy. Powstały wtedy braki osobowe i kto był pod ręką musiał obskakiwać wszelakie posterunki, funkcje lub patrole, aby wartości bojowe jednostki utrzymać w wymogach dla niej zadowalających. Była to bardzo ciepła niedziela wczesno - wiosenna i przypadł mi pod straż najmniej lubiany posterunek bo najdalej wysunięty w las, niemalże pustelnia. Jednak powróćmy do momentu zaprzysiężenia wart.
Czytaj dalej... "Sierżant."